Ilonka Bartoschkowa siedziała w szlafroku przy porannej kawie, gdy Helmut, objąwszy ją czule, oznajmił, że na cztery dni przyjdzie im się rozstać.
- Tak skarbie, będziesz miała dla siebie czas, wypoczniesz, bo dziś jeszcze jadę do Duvenstedter Brook, na walki rogaczy.
- Co? Gdzie? Dokąd? – pytała zdumiona Bartoschkowa.
- No jakże? Czyżbyś zapomniała, że w końcu września i początkach października udaję się na coroczne obserwacje rykowiska. To stały punkt mojego jesiennego programu. Na ten moment czekam z utęsknieniem od wiosny.
- Nie mogłeś wcześniej mnie poinformować? - odezwała się wciąż jeszcze zaskoczona wiadomością Ilonka.
- Jakże mogłem wcześniej, gdy byki dopiero co wyszły na gody, a takie niespokojne, już wieńcami trą o drzewa... Spektakl dopiero co się zaczyna i tylko patrzeć ile emocji wznieci, ile gości zgromadzi...
- Rozumiem. Byki mają gody i oczywiście pierszeństwo, a nasza rocznica ślubu poszła w zapomnienie. Coraz gorzej! Ważne jubileusze nie mają dla ciebie znaczenia! Ja już się nie liczę! Czyżby te dziesięć lat cośmy przeżyli to nic znaczącego? Spiżowe nasze gody nieważne, bo „Hirschbrunft” w podhamburskim lesie się zaczął?
Powstała energicznie i ze łzami w oczach udała się do łazienki. Bartoschek nie tracił czasu. Przyniósł z piwnicy kalosze, kapelusz po wuju Walterze, kurtkę sprzed lat, dwie lornetki, latarkę, kamerę, metalową piersiówkę, wełniany szal i rozłożywszy to w salonie zastanawiał się, nie wiedzieć nad czym. Potem rozprawiał z kimś radośnie przez telefon, zajadając się przygotowaną przez małżonkę poranną owsianką. Pożegnanie było krótkie, choć Helmut próbował jeszcze pieszczotliwymi słowy uspokoić i udobruchać Ilonkę. Obiecywał wspólny wyjazd w niedługim czasie i niespodzianki zaskakujące... Rączki jej ucałował, kłaniał się, tłumaczył, że w męskim gronie będzie przygód doświadczał i reputacji nie nadwyręży, bo w gościńcu znajomym się zatrzyma... Na nic się to zdało. Bartoschkowa tak była rozżalona i wstrząśnięta, że potrzebowała natychmiastowej pociechy i wsparcia. Gdy tylko Helmut odjechał spod domu, wykonała kilka telefonów. Przyjaciółki jej nie zawiodły. Obiecały doraźną pomoc i doradztwo, a także ofiarną solidarność w biedzie.
W piątkowy wieczór stawiły się wystrojone, wyczesane, pachnące i tak radosne, jakby obchodzono niebywałe zwycięstwo. Ilonka w małej czarnej i fioletowych niebotycznych szpilkach, z bladym obliczem porzuconej rusałki, już od progu wzbudzała należne politowanie. Każda przybyła modnisia obejmowała ją ze współczuciem na powitanie, głaszcząc po plecach, przytulając i markując pocałunki najszczersze, z głębi serca płynące. Na szczęście żałość, pochlipywania, kwilenia i ubolewania szybko minęły, bo oto zupę dyniową z imbirem w wazie pięknej, w kuchni ujrzały i naleweczki rozmaite na stole zastawione i tartę z łososiem i placek śliwkowy... Chwaliły więc dobrane do pory roku potrawy i piękno złotej jesieni, która to ponoć... mimozami się zaczyna. Zośka nawet piosenkę do słów Tuwima zaintonowała, ale koleżanki powstrzymały ją w wokalnym popisie, bo Ilonkę w żałość większą mogło to wprowadzić. Nalewka z pigwy, choć jeszcze dostatecznie się nie przegryzła, zasmakowała dziewczynom i w miły wprowadziła je nastrój.
- Słuchajcie, ja tu nieszczęścia nie widzę - podjęła temat przykry Teresa z Bergedorfu. - Co w tym złego, że chłop jedzie jelenie, daniele czy też inne jakieś byki podglądać? Jak go to rajcuje, czy interesuje, to niech się napatrzy aż do obrzydzenia. W końcu to samcza sprawa i nam nic do tego. Ja bym tam z tego problemu nie robiła.
- A jasne jak zorza polarna! - Każdy ma swego hopla i nie ma co się zamartwiać albo rozpaczać! - dodała Uszi, czyli Ulcia z Kozłowa. - Taki jego temperament, że porykiwań musi raz do roku wysłuchać.
- To na swój sposób męskie i jak corrida albo safari zrozumiałe. To dobrze o Helmucie świadczy! - wtrąciła Natalia, która wobec dotychczasowych swych partnerów wielkie miała wymagania. - Przez rok ponad byłam z takim doktorkiem z Greifswaldu, który na Helgoland jeździł foki obserwować i tylko o tym marzył, by ich krwawe walki zobaczyć. Wściekałam się początkowo, bo zamiast w luksusowym hotelu wino do homara popijać, po zimnym piachu się czołgałam i godzinami bez ruchu musiałam leżeć. Tyle, że jak już on, ten Heiko się naobserwował, to taki czuły i przylepny był potem, taki pieszczotliwy, jak nikt inny.... „Ars amandi”, a wiecie co to jest, do perfekcji miał opanowane. Na pamiątkę ten wisior ze złotą foką mi kupił, ten ciężki taki...
Zamilkły zdumione.
- No widzisz - porwała się Zośka, zwracając się do Ilonki - Twój przypadek nie jest odosobniony. Wróci małżonek i z nową ochotą do sypialni wtargnie. Tak zdeterminowany jak młody jeleń będzie. A może i złote poroże jako wisior dostaniesz? - roześmiała się, nie budząc aprobaty koleżanek.
Te małymi łykami popijały pigwę na spirytusie z miodem, co ku marzeniom je słodkim skłaniało.
- Tak bym chciała, żeby mój Andreas poszedł ze mną kiedyś naturę obserwować, jakieś cietrzewie, głuszce, albo coś... - odezwała się Monika.
- I co by ci to dało?
- Jak to co? Nareszcie zrozumiałby, że w zalotach urok, siła i poryw. Zainspirowałoby go to do działania, jestem pewna...
- O właśnie! Mój też abnegat złośliwy, a nieruchliwy. Nawet nie spostrzegł, że trzy kilogramy ostatnio zrzuciłam - rzekła Hedwiś.
- Zrzuciłaś? A dlaczego nic nie widać? - zapytała Ulka, zajadając się marcepanowymi katrtofelkami, które stół zdobiły.
Bartoschkowa siedziała zamyślona.
- Nie przejmuj się! - pocieszała ją Natalia. - Jak łania wyglądasz po urlopie. Rysy twarzy od tych zgryzot ci złagodniały, nosek zmalał, oczy się uwydatniły. To, że ci „ szkołę przetrwania” zafundował, to jeszcze nie tragedia...
- Oczywiście! - wykrzyknęły jak na rozkaz. - Najważniejsze to się nie poddać i nie okazywać, że nam na nich zależy! Każdy impas i ambaras trzeba pokonać!
- Co takiego? - dziwiła się Agnes, poprawiając kontur ust.
Jedna przez drugą wyrażały swe opinie.
- Takie doświadczenia urody nam dodają i charakter wzmacniają!
- Głupia jesteś, żeś się rozryczała i obraziła. Trzeba było udawać, że dobrze robi, wyjeżdżając, chwalić go, zachęcać i zadowoloną udawać, do dłuższego jeszcze pobytu w lesie namawiać... Niechby siedział i do przyszłej soboty! Do przyszłej jesieni!
- Nie umiesz ty grać, Ilonuś. Oj, nie umiesz dobrej miny do złej gry przybrać... Jak taka Dulcynea naiwna jesteś!
- Gdy do domu wróci, nie drocz się naiwniarko, a pytaj o wrażenia - radziła Zośka. - O tak!
- Pytaj, czy byki silne tego roku, czy ryczą dostatecznie głośno, jakie ich wieńce. Dreptały, biegały, czy za łby się brały. Pytaj czy nie przegapił czegoś w obserwacjach swych nocnych, uciążliwych...
- Przygotuj stół, gdy powróci, tak jak dziś, z jesienną dekoracją, z kasztankami, winogronami, a nawet my ci mały obrazek, landszafcik z rykowiskiem wypożyczymy i w łazience na czas kąpieli mu powiesisz.
- Uszanuj jego fanaberie, bo jak facet żadnych nie ma, to fujara, safanduła i niemota. Dupa po prostu!
Tak oto Ilonkę szkoliły, ćwiczyły, pouczały i pocieszały, że aż rumieńców nabrała, choć pigwówki nie piła. Okazuje się, że pomoc przyjaciółek i tym razem okazała sią niezawodna. Nie dość, że uspokajającą miała moc, to i wiadomości przysporzyła!