Z życia wzięte, czyli Bartoschkowa z przeróbką i poprawką

Slawa RatajczakW piątkowe przedpołudnie Ilonka udała się do zakładu krawieckiego na Wilhelmsburgu. Jego właścicielka, Polka nie raz służyła Bartoschkowej pomocą, przerabiając i dopasowując jej garderobę. Tym razem, gdy Ilona z naręczem ubrań i ociekającym od deszczu parasolem wtagnęła do jej pracowni, ta nawet wzroku nie podniosła znad maszyny.

– Pani Heniu, nakupowałam klamotów, bo wiosna do nas dotarła, ale nic mi nie leży jak trzeba. Poratuj mnie pani, bo nie mam co na siebie włożyć, a na niedzielę upały zapowiedzieli.

– Po pierwsze, Guten Morgen,  po drugie, Henrietto, a nie Heniu. Jesteśmy  w renomowanej pracowni krawieckiej, na której oknie od dni kilku wisi wyraźny szyld, po niemiecku: Henrietta Schrotte - Huhn – salon przeróbek, poradnictwo odzieżowe usw. W Niemczech mieszkamy, Frau Bartoschek, w jednej z najwiąkszych metropolii. Musimy się dostosować do tutejszych obyczajów i skończyć z prowincjonalnymi naleciałościami.

- No tak, oczywiście, ale do mnie można Ilono i też będzie dobrze. Nie trzeba wcale po nazwisku.

- Nazwisko ważne, nawet bardzo ważne, bo nas określa i charakteryzuje – rzekła krawcowa skupiona nad materiałem pod igłą maszyny.

Przerwała pracę, by sprawę szerzej wyjaśnić i zwróciwszy się do Bartoschkowej prawiła uczenie

-  Weźmy moje rodowe „Schrote” przez „ch”. W Polsce pisaliśmy „Szrota”, przez „sz”, bo inaczej władza ludowa mojemu dziadkowi nie zezwoliła. Pisownia musiała być polska. W brzmieniu może i różnicy nie ma, ale ja ją  wyczuwam, zwłaszcza w zestawieniu z nazwiskiem męża: „Henrietta Schrote – Huhn”. Czyż nie brzmi to dostojnie? Ma francuskie zabarwienie i to się wyraźnie słyszy. Jestem z niego wreszcie zadowolona. I nie mam kłopotów, gdziekolwiek jestem.

Powstała, otrząsnąła resztki nici ze spódnicy i przeglądając się w lustrze, kontynuowała:

- Różnie przecież bywało; jedni „Szruta”, inni „Sruta” na mnie mówili, bo ludzie byli podli, wiedząc, że u nas nazwisko zagraniczne. Miewałam trudne sytuacje. Moja kuzynka, która w Polsce nazywała się „Zięba”, po przyjeździe do Friedlandu zastrzegła sobie, że chce powrócić do starego nazwiska, które ma w metryce pradziada, a brzmi ono „Fink”. Zięba - ptaszek, to po niemiecku Fink. Poszli Niemcy na ugodę i dziś Agnes, a nie żadna Agnieszka z tym szeleszczącym „szszsz” nazywa się Fink – Frank. Mężowskie dodała do panieńskiego jak ja i przyjemnie to nawet brzmi.

- Fink - Frank – powtórzyła pani Henrietta, unosząc rękę w rytmicznym ruchu, niczym dyrygent swą batutę.

- Jeszcze jeden dam ciekawy przykład – ciągnęła wywód z wyraźnym zadowoleniem - moja szwagierka jest z domu Reba. Po prostu: Kryśka Reba. W szkole, a do tej samej w Bytowie chodziłyśmy, przezywali ją: ”reba deba da”. Ona w dzieciństwie troszkę się jąkała. Te przezwiska strasznie ją złościły. Na szczęście, gdy trzydziestki dobiła, wszystko się odmieniło. Na plaży, będąc na Sylcie, poznała w 2011 swojego Thomasa. Pobrali się w ubiegłym roku i ona teraz Christine Reba von Rebatzky. Lepiej wydarzyć się nie mogło! Nadzwyczajne połączenie! Szczęściara jakich mało!  Jak jaka hrabina herbowa tak się z tym nazwiskiem obnosi. W urzędzie miejsko – dzielnicowym, gdzie pracuje, też jej notowania wzrosły. Wiadomo! Jakby nie było, von jest von. Bartoschkowa słuchała z uwagą.

– Szczęśliwi oni?  - zapytała z ciekawością.

- A czy ja wiem? – odparła krawcowa. – Nazwiskiem na pewno ją uszczęśliwił, no i tym, że chałupę fryzyjską na tym półwyspie dla niej wystawił. Wysportowany, wysoki i dzieci chce mieć, a to już tu rzadkość. Dzieci też będą vony, ale nie wiem czy dwuczłonowe jak Kryśka. To już zadecydują urzędnicy miejscowe. –  Zamyśliła się, by po chwili stwierdzić -  dobre nazwisko to połowa sukcesu. Ile kłopotów ma tu taki, dla przykładu, Brzyszczykiewicz  czy Trzebrzeszyński? Taki już politykiem nie zostanie. Nazwiska nie wymówią, języki sobie połamią, bo ich narządy mowy nie tak jak nasze są ukształtowane i nie dadzą sobie rady przy artykulacji głosowej. Wtedy trzeba nazwisko przerobić, poprawić jakoś, żeby do noszenia w Niemczech się nadało i żeby się przyjęło.

– O właśnie, ja także przeróbki potrzebuję, kilka rzeczy przyniosłam, bo wkrótce nadejdą upały i nie mam się w co przyodziać... – wtrąciła nieśmiało Bartoschkowa.

Henrietta Huhn dała głową i ręką znak, by jej nie przerywać. I pewnie wykładałaby dalej, tylko drzwi się wraz z dźwiękiem dzwoneczka otworzyły i wtargnęła uradowana dziewczyna z plecakiem i bukietem tulipanów.

– Cześć Heńka! Co ty za antyreklamę sobie w oknie wystawiłaś? Nie lepiej by było: „Heńka - z Bytowa krawcowa”, albo „Henia garderobę odmienia.”? Co tu za salon? Jakież tu poradnictwo, nowości i modne accessoires? Podobno nauczasz rodaków niemieckich obyczajów i wymądrzasz się przy tym jak sam Maciarewicz. Ludzie! Czy wy wszyscy w tych Niemczech fioła dostaliście? Ogłupieliście? Rzeźnik też oszalał i na swym wozie napisał: „Niemiecke kiełbasy ze śląskim posmakiem.” Dlaczego nie ”frankfurterki znad polskiej Oderki”? Co za paradoksy! Bardziej papiescy od papieża! Dobrze, że ten się nam udał! Franek nastał i prostotą ujmuje!

Bartoschkowa odetchnąła z ulgą, a krawcowa ze spuszczoną głową szepnęła uprzejmie:  

– Pani Ilonko, do przebieralni proszę.                   

S.R.