Samolotowy masochizm

I znowu to zrobiłam... Znowu zdecydowałam się na podróż do Polski samolotem, choć szczerze tego nienawidzę i staram się unikać. 15 godzin w samochodzie jest dla mnie mniejszą udręką niż kilkadziesiąt minut w samolocie. Ale cóż, czas i pieniądze należy oszczędzać. Dbałość o nerwy schodzi w tym momencie na drugi plan...

 

Siedzę na lotnisku. Jeszcze godzina do odlotu mojego samolotu. Gdzieś zapaliło się zielone światełko, a wszyscy zerwali się na równe nogi i ustawili do kolejki. Ktoś kopnął mój plecak, ktoś inny pociągnął za włosy. No tak, znowu ich nie związałam, sama jestem sobie winna. Siedzę, czekam... Czekam, siedzę... Po 55 minutach miły pan z obsługi zaczyna sprawdzać karty pokładowe. Kolejka się rozluźnia. Pani w czerwonym płaszczu zasłabła, prawdopodobnie na skutek długiego stania w ciasnej kolejce. Wreszcie wstaję, podaję moją kartę pokładową i wchodzę do samolotu. Siadam na ostatnim wolnym miejscu koło mamy Polki z polsko-niemieckim synkiem. Nie ma miejsca na bagaż, nie ma miejsca na nogi, nie ma miejsca na wyłączenie telefonu komórkowego, nie ma miejsca na nic – tanie linie lotnicze... Pan w granatowych okularach zgubił guzik, a młoda blondynka nie wie gdzie schować swoją torbę. „Proszę wyłączyć telefony komórkowe”, mówi stewardessa. Zapinamy pasy, podnosimy stoliki, opuszczamy oparcia, startujemy! Polsko-niemiecki synek rozpłakał się. Pan od zgubionego guzika zaklął siarczyście, bo nie zapiął pasa i uderzył się w głowę. Blondynka dzwoni do swojego chłopaka, żeby się pożalić. Stewardessa krzyczy, żeby wyłączyła telefon. Obrażona wyłącza komórkę i głośno narzeka.

 

Lecimy. Kawa, herbata, napoje, bułka jagodowa, jogurt truskawkowy, perfumy, zabawki, piwo, loteria – zdrapka... Do wyboru, do koloru! Ktoś wylał na siebie colę, ktoś inny wysypał orzeszki ziemne. Blondynka powędrowała do toalety, pan od guzika znowu wszedł pod fotel, mama Polka szuka pieluch – synek nie doczekał lądowania... Inne dzieci płaczą, ojcowie śpią, stewardessy biegają... „Proszę zapiąć pasy – strefa turbulencji”. Ale nie... Panu od guzika przypomniało się, że zgubił swoją własność podczas odprawy bagażowej. Prosi więc o telefon na lotnisko, zaraz zacznie szukać spadochronu... Blondynka powolnym krokiem wraca z toalety. Nie rozumie dlaczego wszystko się tak trzęsie. Narzeka, że nie może dojść do swojego siedzenia...

 

„Za 10 minut lądujemy na lotnisku w Dortmundzie. Proszę zapiąć pasy i wyłączyć urządzenia elektroniczne”. Pan od guzika właśnie teraz postanowił zrobić siku. Blondynka ani myśli wyłączyć iPada. Nikt nie zapina pasów. Wszyscy opuszczają stoliki. Boli mnie głowa... Lądowanie jest jeszcze gorsze od startowania, bo nikt nie słucha komunikatów, wszyscy krzyczą, szeleszczą papierami albo głośno chrapią. Zmęczone stewardessy po 15 minutach proszenia, poprawiania i napominania, wreszcie siadają i same zapinają pasy, bo samolot zbliża się do ziemi. Blondynka bezkarnie włącza telefon. Pan od guzika znowu odpina pasy i wstaje wyrzucić puszkę po wodzie mineralnej. Ktoś z przodu głośno westchnął... Ktoś z tyłu zaczął już wyjmować swoją walizkę... Stewardessy krzyczą... Dzieci znowu płaczą. Samolot uderzył o płytę lotniska. Wszyscy klaszczą. Chaos. Głowa zaraz mi eksploduje.

 

„Proszę nie odpinać pasów i nie włączać telefonów komórkowych do całkowitego zatrzymania się samolotu” – właśnie ten komunikat został zagłuszony przez dzwonki włączanych komórek. Prawie wszyscy odpieli już pasy i przepychają się w przejściu, żeby wyjąć swoje torby... Stoją jeszcze 10 minut w kolejce, żeby wyjść z samolotu. Gdy ten wreszcie jest pusty, wstaję i wychodzę. Wchodząc na lotnisko w Dortmundzie, dziękuję sobie w duchu, że nie nadałam bagażu i nie muszę teraz przepychać się przy taśmie między panem od guzika, a blondynką...

 

Szukam wzrokiem jak naszybciej napisu „Ausgang”. Jestem wykończona 3 razy bardziej niż po 15 godzinach w samochodzie. Obiecuje sobie, że już nigdy więcej... I trwam w tej obietnicy, aż... do następnego razu!