Kraj z nadwyżką zainteresowania

 
Ambasador Marek Prawda w wywiadzie z Konradem Niklewiczem dla „Instytutu Idei” mówi o roli i postrzeganiu Polski w Unii Europejskiej.
 

Kraj z nadwyżką zainteresowania

 

Konrad Niklewicz: Co o Polsce mówi się w Brukseli?

 

Marek Prawda: Polska jest odbierana jako kraj, który w tym pesymistycznym czasie jest w stanie opowiedzieć pozytywną historię. Jako jedyni w Europie – licząc od 2008 roku – mieliśmy stały wzrost gospodarczy – w sumie około 18 procent. W innych krajach Unii Europejskiej w tym samym czasie przeważały spadki. Na tym tle Polska jest postrzegana jako kraj sukcesu. Przestaliśmy być krajem z etykietką „problem”, a staliśmy się w oczach wielu ekspertów „częścią rozwiązania”. Doszło do tego, że reszta Europy patrzy na zastosowane u nas w kraju – niekiedy już od wielu lat – rozwiązania, takie jak na przykład hamulec zadłużenia publicznego zapisany w Konstytucji czy bankowy fundusz gwarancyjny. Polska staje się źródłem inspiracji, punktem odniesienia dla tych, którzy chcą zreformować Unię i ożywić gospodarkę europejską. Kiedy we wrześniu 2012 roku przyjechałem do Brukseli, w czasie pierwszego spotkania z przewodniczącym Komisji Europejskiej José Manuelem Barroso usłyszałem, że Polska jest krajem, którego głos zaczął się liczyć. Barroso przekonywał mnie, że „jeśli Polska na przykład powiedziałaby coś konkretnego o swoich planach na drodze do strefy euro, to nawet giełda w Hongkongu by to zauważyła”. Tłumaczył, że są w Europie kraje większe i lepiej rozwinięte od Polski, ale ich kłopoty sprawiają, że nie są dziś w stanie wywołać żadnych pozytywnych reakcji na przysłowiowej giełdzie w Hongkongu. Odebrałem to jako apel o większe zaangażowanie polskich atutów w walce o przetrwanie, którą toczy dziś Unia. To pokazuje pewną „nadwyżkę uwagi”, jaką Polska obecnie cieszy się w Brukseli. Czujemy zachętę, wręcz popychanie nas do tego, żebyśmy – my, Polska – zaczęli odgrywać większą rolę w Europie i brali odpowiedzialność za reformy. Stary tandem Francji i Niemiec, w przeszłości „pchający” Europę do przodu, dziś już nie ma tej siły ani tego kredytu zaufania, co kiedyś. Potrzebuje wsparcia „różnych partnerów w różnych sprawach” – Polska zaczyna być widziana jako jeden z nich.

 

Były prezydent Francji Valery Giscard d’Estaing stwierdził niedawno, że strefa euro powinna jeszcze tylko przyjąć do swojego grona Polskę – i potem zamknąć się na cztery spusty…

 

W rozmowie z byłym kanclerzem Niemiec Helmutem Schmidtem usłyszałem, że do strefy euro wstępowały kiedyś kraje nieprzygotowane, że przyjęcie wspólnej waluty nie wymuszało – wbrew oczekiwaniom – dyscypliny fiskalnej i reform. Dlatego teraz trzeba się skupić na działaniach naprawczych właśnie w strefie euro. Nie należy oglądać się na pozostałych członków UE. Mają oni swoje rozterki, niektórym wystarcza pozostawanie w luźnym związku z „trzonem” współpracy unijnej. Nie powinni więc blokować pogłębiania integracji w wąskim gronie. Giscard proponował zrobić wyjątek tylko dla Polski – jego zdaniem jedynego dodatkowego kraju, który do strefy euro powinien dołączyć. Jest to na pewno wyrazem uznania dla Polski jako odpowiedzialnego udziałowca projektu europejskiego. Tu trzeba jednak dodać ważne zastrzeżenie: Polska na pewno nie chce przykładać ręki do pogłębiania podziałów w Unii Europejskiej w sprawach fundamentalnych. Czyli na przykład utrwalania pęknięcia między tymi, którzy przyjęli wspólną walutę, a pozostałymi. Bo to byłaby prosta droga do powstania „dwóch Unii”, dwóch równoległych systemów decyzyjnych. A to ostatecznie mogłoby osłabić proces integracji europejskiej i między innymi pozbawić nas korzyści, jakie płyną z funkcjonowania wielkiego, jednolitego rynku europejskiego.

 

Czytając niektóre opinie pojawiające się na przykład w zachodnioeuropejskich mediach, można odnieść wrażenie, że Polska zaczyna być postrzegana jako kraj Północy Europy, a nie Wschodu. Czy faktycznie tak jest to odbierane w Brukseli?

 

W ramach tradycyjnego podziału na Zachód i Wschód byliśmy najczęściej obsadzani w rolach typowych dla peryferii: jako źródło trosk, a także taniej siły roboczej, albo adresat zabiegów pedagogicznych. Pojawienie się schematu Północ-Południe siłą rzeczy przyspieszyło zmianę takich ocen. Na tle zaskakujących i bardzo kosztownych kłopotów na Południu wyraźniej dostrzeżono dorobek kilku nowych państw członkowskich na Wschodzie, konsekwencję we wdrażaniu reform, dyscyplinę fiskalną. Niemcy, wyznaczające standardy „północnego” podejścia do polityki finansowej, odkryły, że z niespecjalnie cenionym wschodnim sąsiadem łączy je teraz więcej niż z większością kolegów ze strefy euro! Niemcy i Polskę, mimo oczywistej różnicy potencjałów, zbliżyły te same instynkty w polityce gospodarczej i recepty na wyjście z kryzysu. Polska pokazała się jako kraj, który ma coś do zaoferowania, który może być liczącym się sojusznikiem. Moim zdaniem to od zaskoczonych i trochę dziś osamotnionych w Unii Niemców Polska dostała tę „nominację” na przedstawiciela europejskiej Północy. A w Brukseli to się przyjęło, zwłaszcza po udanej polskiej prezydencji w Radzie UE. W tej medialnej zabawie w etykietki widzę jednak przejaw głębszej zmiany w postrzeganiu mojego kraju. Edward Stachura powiedział kiedyś, że „ludzie albo chodzą po świecie, albo świat chodzi po nich”. Są tacy i tacy. To samo można odnieść do krajów i ich możliwości wpływania na los – swój i wspólnoty międzynarodowej. Polska przeniesiona na Północ to po prostu kraj, który na dobre zaczął „chodzić po świecie”.

 

Z czego jednak wynika ta postrzegana w Brukseli atrakcyjność Polski?

 

Z tego, że bardzo wielu ma interes w tym, żeby Polsce się udało. Po pierwsze, instytucjom unijnym, czyli Parlamentowi i Komisji Europejskiej, zależy na utrzymaniu integralności całej UE. Jeżeli powstają głębsze podziały w Unii i erozji ulega metoda wspólnotowa, to tracą na tym właśnie instytucje, a nadmiernie zyskują państwa członkowskie, szczególnie te największe. To na dłuższą metę nie jest dobre dla procesu integracji. Polska jest postrzegana jako istotny sojusznik instytucji unijnych, bo podziela tę diagnozę i wyspecjalizowała się nawet w roli łącznika między strefą euro (UE-27) a resztą (UE-10), który pilnuje, żeby nowe mechanizmy współpracy miały charakter zasadniczo otwarty. Po drugie, w Brukseli uważa się, że Polska ze swoim doświadczeniem transformacji po 1989 roku dostarcza argumentów tym, którzy dzisiaj opowiadają się za podniesieniem standardów polityki budżetowej, którzy mówią, że bez presji rynków politycy nie przeprowadzą reform, a bez reform strukturalnych nie da się odzyskać zaufania rynków finansowych. Że najlepszą strategią wzrostu jest polityka podażowa, zmniejszanie barier na rynku pracy i towarów, a nie zarzucanie rynku drukowanym pieniądzem. Po trzecie, Polska jest potrzebna tym, którzy przypominają, że Unia powstała także po to, by zasypywać różnice między bogatymi i biednymi. Ten pierwotny sens integracji realizuje polityka spójności. W Brukseli dobrze wiadomo, że te środki nie zawsze i nie wszędzie są racjonalnie wydawane. Także my miewamy z tym kłopoty. Ale Polska zyskała opinię kraju, który robi to i tak stosunkowo dobrze, a że jest największym odbiorcą funduszy, to od naszych wyników zależy w dużej mierze reputacja tej kluczowej polityki integracyjnej. Wreszcie po czwarte, naszym atutem jest zmiana. Można o Polsce powiedzieć wszystko, ale nie to, że się nie zmienia. Brukseli potrzebny jest język, który potrafi zmiany wyjaśnić, wytłumaczyć ich sens, uzasadnić potrzebę wyrzeczeń. My taki język znamy, bo przez proces głębokich zmian przeszliśmy. Bruksela wie, że bolesne reformy w Unii są nieuchronne, ale nie może do nich namówić wielu krajów. Także w tej sprawie liczy więc na Warszawę. Proszę mi pozwolić w tym miejscu na dygresję. Kilka lat temu kanclerz RFN Angela Merkel opowiedziała w Berlinie Andrzejowi Wajdzie, jak w 1981 roku jechała całą noc pociągiem do Gdańska, żeby obejrzeć jego kultowy film Człowiek z żelaza i „pooddychać wolnością”. To nam wtedy przypomniało, jak bardzo polskim idiomem jest wolność, jak mocno jesteśmy z nią kojarzeni. Warto więc wykorzystać także jej „europejską” wymowę, bo członkostwo w UE zawsze pozostanie dla nas przecież powrotem do wolności. Opowieść o UE jako projekcie pokojowym powinno się dzisiaj uzupełnić opowieścią o wolności. A kto, jeśli nie my, powinien o tym opowiedzieć? Pomogłoby to wyjaśnić, dlaczego Europa ma głębszy sens (mamy w pamięci skutki jej podziału, czyli braku wolności) i dlaczego nasze doświadczenie może być zachętą do skorzystania także z wolności „do” głębokich reform wszędzie tam, gdzie nie ma do nich wystarczającego zapału. Różne pojmowanie wolności dobrze pokazuje też skalę zmian, o których wspominaliśmy. Prezydent Niemiec Joachim Gauck przed pierwszą wizytą w Polsce, wiosną 2012 roku, zapytał mnie, jak my dzisiaj w Polsce definiujemy wolność. Bo jego zdaniem Polacy, a także Amerykanie, zawsze mieli szczególne „kompetencje” w tej sprawie. Odpowiedziałem, że miarą naszej wolności jest dzisiaj to, że rentowność rządowych obligacji dziesięcioletnich denominowanych w euro spadła poniżej 3 procent, więc rząd nie musi się ryzykownie zadłużać. Czyli jest w pewnym sensie „wolny”. Że wolność po 1989 roku oznaczała dla nas przede wszystkim odzyskanie wpływu na rzeczywistość.

 

Czy na obraz Polski wpłynęli Polacy, którzy setkami tysięcy rozjechali się po 1 maja 2004 roku po Europie Zachodniej?

 

Najprawdopodobniej tak. Oni wszyscy reprezentowali tę polską dynamikę, zdolności adaptacyjne i ciekawość świata. Polacy pracujący za granicą są przedstawicielami społeczeństwa na dorobku, gotowego do wyrzeczeń. Są żywymi wizytówkami nowej Polski. Takiej, która swoją tożsamość czerpie z doświadczeń i dorobku ostatnich dwudziestu kilku lat, a nie z rozmyślań w odległym czasie przeszłym. Ale masowe wyjazdy mają swoje źródło także w nierozwiązanych problemach w kraju, braku pracy czy niedostrzeganiu szans na lepsze życie. To drugie oblicze tego zjawiska. Trudno wpadać w zachwyt nad emigracją, jeśli miałaby być zjawiskiem trwałym.

 

Czy ten pozytywny wizerunek Polski, widziany przez europejskie elity polityczno-gospodarcze, jest podzielany także przez przeciętnych Europejczyków?

 

Przeciętni Europejczycy z grubsza wiedzą, że Polska jest krajem udanej transformacji czy dążeń wolnościowych. Pozytywne skojarzenia zaczynają się umacniać. Ale też dla przeciętnego Europejczyka Polska nadal jest za mało rozpoznawalna, jest fragmentem jakiejś nieokreślonej szarej strefy. Trzeba ją z tego „worka” dopiero wydobyć. Postęp gospodarczy i większa widoczność na scenie politycznej są niesłychanie ważne, ale to tylko podstawa. Na wizerunek kraju składa się znacznie więcej: także historia, charakterystyczny dorobek kulturalny, oferta turystyczna, styl życia czy sport. Nad pomysłami, jak poprawić wizerunek jakiegoś kraju, głowią się od lat specjaliści od „marki narodowej”. I mówią, że tego rodzaju kampanie będą skuteczne tylko tam, gdzie zachodzi realna zmiana, bo wokół niej najłatwiej jest sformułować spójny komunikat promocyjny. Jak przed chwilą wspomnieliśmy, właśnie zmiana wydaje się teraz głównym polskim atutem promocyjnym. Ważne, abyśmy sami uwierzyli, że posuwamy się do przodu, i zaczęli inaczej o sobie myśleć i mówić. I trzeba pamiętać, że promocja kraju to nie tylko „sławienie wielkich synów i córek narodu” i pilnowanie, czy ktoś nas nie obraża albo przypadkiem za mało ceni. To o wiele bardziej znalezienie „wyrazistej odmienności” i języka, który o tym opowie. Moim zdaniem na przykład polska sztuka nowoczesna stworzyła taki język i między innymi dlatego właśnie odnosi sukcesy za granicą. Współczesnym artystom najbardziej chyba udało się wejść w rolę przewodników w zmieniającej się, trochę rozedrganej polskiej rzeczywistości po 1989 roku.

 

Co trzeba zrobić, żeby ten pozytywny wizerunek utrzymać i wzmocnić?

 

Powiem nieco przewrotnie: największą siłą Polski jest udowodniona umiejętność pokonania własnych słabości. Bo to, że kraj po wojnie i półwieczu komunizmu takie słabości ma, jest oczywiste. Korzystamy z dywidendy kraju, który nadrabia dystans. Powinniśmy z tych słabości uczynić sposób pokazywania, jak dobrze dajemy sobie radę. Przykład? Wspomniana już unijna polityka spójności. Tu, w Brukseli, widzę, jak bardzo Komisja Europejska, unijni urzędnicy kibicują Polsce w dobrym wykorzystaniu funduszy europejskich, w likwidowaniu braków infrastrukturalnych. Ta wielka koperta finansowa, jaką dostaliśmy w ramach budżetu UE na lata 2014–2020, jest właśnie efektem tego, jak do tej pory radziliśmy sobie z naszymi słabościami.

 

Marek Prawda – ambasador nadzwyczajny i pełnomocny, kierownik Stałego Przedstawicielstwa, stały przedstawiciel RP przy Unii Europejskiej, ekonomista, socjolog. Odznaczony Wielkim Krzyżem Orderu Zasługi Republiki Federalnej Niemiec.

 

 

Źródło: Instytut Idei, Lato 2013, numer 3

http://www.instytutobywatelski.pl/wp-content/uploads/2013/06/instytut_idei_numer3.pdf