Jak Pan Karol Niemców z historią oswajał i po Gdańsku oprowadzał

W ramach wakacyjnych polsko-niemieckich  podróży zapraszamy Państwa sentymentalnym felietonem Sławy Ratajczak do Gdańska - redakcja Polonia Viva 

Rocznica podpisania Traktatu Polsko- Niemieckiego to dla każdego z nas, mieszkających  w Niemczech, okazja do wielu rozważań, przemyśleń i refleksji. To historia żywa, w której zapisały się znaczące fakty i dokonały pozytywne przeobrażenia. Dla wielu osób porozumienie obu narodów przyniosło przemianę o duchowym  i intelektualnym wymiarze, stało się strumieniem nowych poczynań i pożytecznych inspiracji. Nastąpiła pomyślna, obustronna współpraca narodów podzielonych dotąd, sceptycznych, w wielu sprawach nieprzejednanych. Warto przybliżyć w tym momencie zwyczajne, ludzkie historie, takie, które wyraźnie mówią o tym, że we wszystkich nas jest potrzeba zgody i poszanowania. Zło – jak w dramatach szekspirowskich- zawsze zostaje potępione, a godność, honor, rozwaga czynią nas zwycięzcami.

Gdańszczanin -  pan Karol wie o tym najlepiej, bo dzieje jego rodziny są typowym  przykładem losów rdzennych niemieckich gdańszczan, są konglomeratem polsko-niemieckich problemów i trosk. Razem z nim wybrałam sią na spacer po Gdańsku, by pewne sprawy wyjaśnić, podsumować, przypomnieć. Stoimy przed budynkiem okazałego Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego i tu nachodzą mnie słowa wybitnego dramaturga: „Można czasem szlachetnie znosić nieszlachetną dolę”  i drugie równie ważne:  „ Najlepszych ludzi uformowało naprawianie własnych błędów.”Przechadzamy się ulicami miasta, które Karol  zna doskonale.  Opowiada mi ciekawostki wybrane, mówi o pracy przewodnika i wycieczkach z Niemieckiej Republiki Federalnej, które oprowadzał przez lata z ogromną przyjemnością i zainteresowaniem, pomnażając swą wiedzę o ukochanym nadmotławskim grodzie.

W połowie lat siedemdziesiątych i w osiemdziesiątych Niemcy licznie przybywali na ziemie, które po II wojnie światowej opuścili. W ramach tak zwanej normalizacji i za sprawą polityki odprężenia, którą realizował kanclerz Willy Brandt, wzrosło zainteresowanie naszym krajem. Podpisana w grudniu 1970, a ratyfikowana w 1972 umowa polsko-niemiecka sprzyjała  poprawie wzajemnych relacji.  Każdej kolejnej wiosny i lata po roku 1970 rosła ilość turystów przybywających zza Odry, Nysy i Łaby. Wycieczki te nie dziwiły gdańszczan. Autokary z seniorami z Zachodu zjeżdżały do Trójmiasta, by potem zmierzać na Warmię i Mazury. Wojaże owe miały dla Niemców sentymentalny charakter. To były swoiste powroty „do żródeł”, eskapady do „miejsc utraconych” przyjazdy na dawne posiadłości, swoiste utrwalanie rodowej tożsamości.  Starsze panie przywoływały w pamięci dzieciństwo i młodość; płakały i śmiały się ze szczęścia, bo nie wierzyły, że jeszcze kiedyś na te ziemie powrócą i zobaczą swój „Heimat”. Mężczyźni przypominali sobie boiska, na których grali
w piłkę, wspominali zawody kajakarskie, uliczne bójki i mityngi, niebezpieczne zabawy, a także mazurskie i nadbałtyckie noce nad wodą wielką i czystą. Entuzjazm i wzruszenie dominowały. Dla wszystkich było to wielkie wskrzeszanie dziejów, osobista rozprawa z historią, która tak okrutnie dotknęła dwa sąsiadujące narody.

Dokonywało się misterium przeszłości, pełne żalu, skruchy i łez, ale też znaczone radością, nadzieją i ukojeniem Obrazy ukryte w sercach pojawiały się w nowej, ciekawej odsłonie. Jak wyglądała nasza polska rzeczywistość tamtych lat nie trzeba przypominać. Była to szarzyzna w której wielu było zgnębionych ale nie uległych, nie poniżonych ani też zrozpaczonych. Wycieczkowicze z Niemiec dostrzegali to na każdym kroku i temat wydarzeń grudniowych roku 1970 nie był im wcale obcy. Rozumieli sytuację Polski i bliskiego im DDR-u ukształtowanego od 1949 z radzieckim zamysłem i rozmachem . Nie zrażał ich widok naszych pustych sklepowych półek, mizerne wyposażeniem hotelowych pokoi, konieczność wymiany waluty, rygory do których trzeba się było dostosować. Na to wszystko spoglądali ze spokojem, choć sam ustrój budził wyraźne obawy.
Niektórzy bali się mówić głośno po niemiecku, ale nie ukrywali podziwu dla odbudowanego z ruin Gdańska i jego wyjątkowej atmosfery. W tym ich powrocie do lat dzieciństwa i młodości był niemal nabożny szacunek dla piękna zabytków, dla zachowanych fragmentów krajobrazu i miejsc które kiedyś należały do nich, a teraz przeszły w ręce obcych lecz szczęśliwych ludzi. Onieśmielała ich polska gościnność i grzeczność. Mimo to, z obawami decydowali się jechać na swoje dawne ulice, na stare przedmieścia i podwórka, przed budynki szkół do których uczęszczali.

Pan Karol miał zaprzyjaźnionego taksówkarza, który obwoził chętnych po Wrzeszczu, Oliwie, Sopocie, a nawet przyjmował „kursy” do Nowego Stawu, Nowego Dworu czy Elbląga. Przybysze z Niemiec zachowywali się dziwnie; z obawami i ostrożnością podchodzili do dawnych swych, zachowanych jeszcze - domów. Wyjaśniali, że chcą tylko popatrzeć, zapewniali, że nie powrócą na stałe, że chodzi jedynie o wspomnienia, o potrzebę pogodzenia się z losem i pozyskania spokoju wewnętrznego. Przeżywali z godnością swoje rozterki. Nawet to, co ich smuciło i porażało, jak brak grobów po zlikwidowanych cmentarzach, zdawało się być wytłumaczalne, choć niczym nieuspawiedliwione. Potrzebowali rozmów, wyjaśnień i pocieszenia, a psychologów i terapeutów na miejscu nie było. Pan Karol „brał na siebie” tłumaczenia, wyjaśnienia, ugody i rozwiązania.

Ktoś narzekał, że wycięto lipy na jego dawnej gdańskiej ulicy, inny skarżył się na zdewastowanie witraży w klatce schodowej ich dawnego sopockiego domu. Starsza pani szukała wytłumaczenia na brak pięknej attyki i gzymsów, które wyróżniały jej dawną kamienicę w Oliwie. Inna z wycieczkowiczek użalała się, że w rozległym ogrodzie ich willi w Jelitkowie, w pasie nadmorskim zdemontowano unikatową, secesyjną, altanę i postawiono drewniane szopki o paskudnym wyglądzie także trzepaki i blaszany garaż. Bywali i tacy, którzy pragnęli odnaleźć dawnych znajomych, młodzieńcze sympatie, miłości przerwane nagłym rozstaniem i rozłąką. Mieli przy sobie stare zdjęcia i to co najistotniejsze: serca przepełnione nostalgią.

Karol wyjaśniał, tłumaczył, uspokajał, usprawiedliwiał i snuł nadzieje, że wszystko, co niebywałe w swym pięknie i wyjątkowości powróci i będzie nadal zadziwiało. Przekonywał, że porządek nastanie, że powoli wszystko się unormuje. Dawał przykłady polskiej gościnności i powtarzał: -Wszyscyśmy coś potracili, ale chcemy spokoju, wybaczenia i zrozumienia. Powoli dochodzimy do stabilizacji, świat zmierza ku lepszemu i wszystko i wiele dobrego może się wydarzyć. Prowadził do kościoła ewangelicko-augsburskiego w Sopocie na Parkowej, zachęcał do rozmów z tamtejszym pastorem i jego parafianami. Z humorem przedstawiał dzieje Grand Hotelu i dawnego Kasyna przez które przewinęły się tysiące gdańskich, złotych guldenów.  Przywoływał w wyobraźni minione czasy, świat luksusu, wyrafinowanych sopockich atrakcji z udziałem berlińskich utytułowanych elit.
Pił z turystami kawę, opowiadał o losach swojej rodziny. Słuchali go z uwagą i ufnością, bo przecież mówił dobrze po niemiecku, a na domiar podkreślał, że jego matka jest niemiecką gdańszczanką, która po wojnie pozostała w Polsce, choć wszyscy jej najbliżsi wyjechali na Zachód.

W istocie, dzieje rodziny Zabińskich tworzą opowieść pełną dramatycznych wątków, których happy end ma miejsce we współczesności. Przed wojną matka Karola pani Erna Grenkowski ukończyła średnią szkołę handlową. Krótko po nauce prowadziła sklep spożywczy we Wrzeszczu. Nie długo cieszyła się beztroską dostatnich, młodzieńczych lat.
Po wybuchu wojny otrzymała nakaz pracy w dużej mleczarni w Hamburgu i zmuszona była opuścić gdańską rodzinę. W 1943 roku, po brytyjskich nalotach zwanych Operacją Gomorra, kiedy palił się niemal cały Hamburg, wróciła do domu.  Jej dwóch braci odbywało w tym czasie służbę w Kriegsmarine. Ojciec już nie żył, a matka i młodsza siostra Charlotte, tak jak większość gdańszczan, ze strachem i obawami przyglądały się temu, co działo się na ulicach ich miasta.

Faszystowski terror przybierał monstrualne wymiary, a ziarno nienawiści rozsiane przez faszystowskich fanatyków wydawało śmiertelne plony. Nie było przyjaźni, nie było zrozumienia i współpracy, nie było sąsiedztwa ani dawnych zażyłości. Był za to teatr wściekłości, spektakl zaciętej nienawiści, którego nawet Szekspir nie zdołałby opisać, ale po części przedstawił w swym filmie Volker Schlöndorff.  Gdańszczanie polscy i niemieccy stali się nieprzejednanymi wrogami.  Najtragiczniejszy okazał się jednak rok 1945 i oblężenie Gdańska przez wojska radzieckie. W wyniku styczniowej ofensywy Armii Czerwonej, na początku 1945 zaczęły napływać falami dziesiątki tysięcy uciekinierów z Prus Wschodnich. To oni przemierzali Mierzeję Wiślaną w lodzie i mrozie, ciągnąc na saniach i wozach dobytek. Niemieckich dowódców wojskowych Gdańska: Spechta i Weissa, gdy ci powątpiewali w sens obrony, aresztowano i odesłano do Berlina, gdzie zostali straceni. Rosjanie panoszyli się w mieście, gwałcili, rabowali i dokonywali samosądów. Jak setki kobiet i dziewcząt tak Erna i jej siostra Charlotte ukrywały się w Jaśkowym Lesie.

Kiedy nastał względny spokój powróciły do matki na obecną ulicę Ludwika Waryńskiego,do mieszkania, z którego wkrótce wyrzucił je bezprawnie polski łobuz. Społeczność niemiecka była solidnie szykanowana. Kto nie mówił po polsku, ten wiele przecierpiał. Los nie szczędził i Erny. Skierowano ją do Obozu Pracy Przymusowej Narwik w Nowym Porcie. Tam zatrudniono ją do sprzątania ulic, odgruzowywania, budowy domów. Jej siostra Charlotte znalazła się w podobozie Stutthofu dla młodocianych w Kokoszkach i tam ciężko pracowała. Te pierwsze powojenne lata, to był głód, trwoga, poniżanie. W 1951 matka Karola wstąpiła w związek małżeński z Polakiem, do tego katolikiem i otrzymała obywatelstwo polskie. Jej siostra wyszła wkrótce także za mąż i w 1958 roku wyjechała do Hamburga, gdzie obaj ich bracia: Karl i Rudolf pozostali na stałe po służbie w niemieckiej Marynarce Wojennej. Erna  po mężu Zabinski była w miarę szczęśliwa. Miała rodzinę, mieszkanie, pracę. Na świat przychodziły dzieci. Zyskiwała znajomych, budziła sympatię otoczenia, pomagała innym. Miała w sobie poczucie własnej wartości, a kiedy trzeba odwagę i zaradność ukształtowaną w trudach. Zdarzały sią momenty bolesne, gdy nazywano ją „szwabką” lub naśmiewano się z jej słabej polszczyzny. Nie traciła nigdy poczucia godności. W przykrych sytuacjach mawiała: „Danzigerblut ist keine Buttermilch”, co znaczyło, że nie pozwala na niestosowne zachowanie i poradzi sobie z chamstwem, bo siły i śmiałości w niej dość.

Bywało, że w owych niełatwych czasach zezwalano jej na wyjazd do rodzeństwa, do Niemiec , tyle że nigdy z całą rodziną, w żadnym wypadku z czwórką dzieci. W roku 1959 sześcioletni Karol pojechał po raz pierwszy do Republiki Federalnej Niemiec. Było to wielkie przeżycie. Wszystko go zachwyciło, choć Hamburg był jeszcze bardzo zniszczony bombowymi nalotami. Przed wyjazdem, jak nakazano, pojawił się z matką na komendzie Milicji Obywatelskiej. – Zanim dostaliśmy paszporty – wspomina -  milicjant  wziął mnie samego do osobnego pokoju i powiedział: „ Jak będziesz w Niemczech, nie wolno ci rozmawiać z obcymi ludźmi i nie możesz pić coca- coli, bo to jest amerykańska trucizna.”  - Piłem colę, gdy tylko była okazja, na przekór ostrzeżeniom milicjanta, ją właśnie polubiłem. O dziwo napój ten mnie nie wykończył. Przeżyłem. Powiem więcej, kontaktowałem się wielokrotnie z obcymi, lecz serdecznymi ludźmi, którzy z ciekawością mnie wysłuchiwali. Rozmowy były poruszające. Po każdym kolejnym wyjeździe do Niemiec lepiej wszystko rozumiałem, a historia coraz większe budziła we mnie zainteresowanie. Swiat pełen jest różnorodności, trzeba to zrozumieć, uszanować  i z tym nauczyć się żyć  -konstatuje.       

Te opowieści rodzinne, osobiste Karola wzbudzały zainteresowanie i sporo emocji w niemieckich turystach. Przy okazji nie brakowało humoru, bo sytuacje choć niekiedy przykre bywają i zabawne. Jako przewodnik wycieczek starał się nauczyć obcokrajowców kilku zwrotów po polsku, a z tego na ogół wychodziły śmiechu warte wyrażenia i określenia, których z rozmaitych względów powtarzać nie trzeba. Z podziwem mówi więc o młodych Niemcach, którzy teraz przyjeżdżają do Gdańska i są tak otwarci, komunikatywni, kontaktowi. Oni świetnie dogadują się ze swoimi rówieśnikami, a pozbawieni żalu i tęsknot przejawiają zainteresowania polską sztuką, muzyką, a nawet literaturą. Znając języki: niemiecki, angielski, polski, podejmują wspólne projekty biznesowe, a przede wszystkim naukowe. Wszyscy oni są pełnoprawnymi obywatelami wspólnej Europy i nie ciąży na nich bagaż historii, ani wspomnienia rodzinnych, zamierzchłych tragedii.

Przybywając do Gdańska w zorganizowanych grupach, całkowicie odmienne niż ich poprzednicy mają oczekiwania. Nastąpiła wyraźna zmiana pokoleniowa, a tym samym mentalna. Interesują ich: Galeria Güntera Grassa z jego rysunkmi i grafikami, Filharmonia, Capella Gedanensis, pisarze: Huelle, Chwin, Dehmel -  ich proza o polsko-niemieckiej tematyce…Młodzi nie stronią od handlowych pasaży, gdzie towary światowej  renomy. Podążają  na Ołowiankę, nad Motławę przy której urocze restauracje i mnóstwo  jedynych w swym historycznym znaczeniu obiektów. Przyjeżdżają na Jarmarki Dominikańskie, koncerty światowych gwiazd i sportowe rozgrywki. Już w początkach lat dziewięćdziesiątych wszystko się zmieniło. Teraz nabrało takiego rozpędu, że trudno za tym, co się dzieje podążać.

Kto by wcześniej pomyślał, że w Gdańsku od 2002 będą organizowane co cztery lata  Swiatowe Zjazdy Gdańszczan ? Kto przypuszczał, że, w parku u podnóża Góry Gradowej powstanie w roku 2000 Cmentarz Cmentarzy Nieistniejących na którym odbywać się będą nabożeństwa ekumeniczne Czy myślano o tym, że polscy i niemieccy uczeni  poznają się i wspólnie będą pracować? Nasze uczelnie wymieniają pracowników naukowych. Gdańsk i Brema to miasta partnerskie. Zawsze możemy na siebie liczyć!
Miasto przeżywa rozkwit, a to przyciąga ludzi z dalekiego świata. Od kilku lat Japończycy je polubili i trzeba dostosować program wycieczek do ich potrzeb i oczekiwań. Karol widzi w tym nowe wyzwanie i szuka definicji uniwersalnych, które pokażą, że właśnie  w Gdańsku wszystko się zaczęło. Tymi samymi, co dawniej zmierza ulicami; pokazuje  Kościół Mariacki,  Ratusz, Zbrojownię, ale i Europejskie Centrum Solidarności, podkreślając, że historia  w swych zakrętach i zawirowaniach bywa zaskakująca.

Taką po prostu jest Europa, która na przestrzeni swych dziejów upadała, podnosiła się, kwitła, słabła ale rosła w siłę i znaczenie. Niemcy przystają, pytając jaką widzi przyszłość?   -  Przyszłością są młode pokolenia, które już w tym świecie się odnalazły -odpowiada i kieruje do nowo otwartego Muzeum Bursztynu, które ulokowano w Wielkim Młynie. – W bursztynie jak w pamięci zatopione są ślady i odłamki przeszłości, owe szczątki fauny i flory, świadczące, że coś zawsze pozostaje. Uzdrawiająca zaś moc bursztynu sprawia, że leczy smutki przemijania.  Młode Niemki są zachwycone i powtarzają to, co mówiły ich babcie: „w Gańsku nie można być smutnym. Gdańsk należy poznawać, bawić się, i pić dobrą kawę”. Doprawdy, na smutek nie ma miejsca, bo miło tu i tyle ciekawego się dzieje, że tylko przyjeżdżać.

Tekst: Sława Ratajczak

Foto: Agata Lewandowski